niedziela, 20 lipca 2014

szpital - dzień 5


Nauczyłam się, że nie można ufać nikomu, że ludzie nas zawodzą, że zawodzimy samych siebie. Lubimy coś obiecywać, przyrzekać, ale zbyt często zdarza nam się te przyrzeczenia łamać, bądź nie spełniać obietnic. Obwiniamy innych za to, że są wobec nas nieszczerzy, ale niech rzuci kamieniem ten, kto jest bez grzechu.

Za oknami deszcz. Niby burza, bo zagrzmiało i pierdolnęło ze 4 razy jakby w sam szpital. Powietrze robi się lżejsze, ale strasznie wilgotne. Włosy mi się kręcą. Wyglądam śmiesznie, albo w ogóle nie wyglądam.

Dostałam z rana tabletkę za chwilę następna. Jutro to samo plus sikanie do wiaderka. Męczące i nużące. Zdycham.

O pierwszej w nocy obudziły mnie głośne krzyki. W sumie nie krzyki - bardziej darcie mordy. Myślałam, że tym razem się wyśpię. Pomyliłam się.

Chyba wychodzi słońce, bo jakoś jaśniej na sali.

W nocy znów miałam koszmary o diagnozie. Znów płakałam, znów byłam przerażona. Na szczęście to tylko sny. Na szczęście to tylko durne obawy, nic prawdziwego. Spokój. Wdech i wydech.

Od dwunastej nakurwiam w simsy Balangę. Na sali dalej pusto. Może wieczorem się zejdą? Może z rana?

Nie mam żadnych myśli w głowie, nie mam o czym rozprawiać, jestem znudzona za bardzo. Zgłupiałam i zdziczałam. Jak w jakiejś dżungli, mamma mia. Odmóżdżyło mnie na amen.

Zgrozo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz