poniedziałek, 26 maja 2014

Szpital - dzień drugi.

Dostałam zajebiste wiaderko na siuśki.

Czemu mam wrażenie, że muszę cały czas ukrywać przed ludźmi to, co czuję. A każda moja myśl jest weryfikowana przez wszystkie służby specjalne. Nikt sie nie przyznaje do zazdrości, ale jak przychodzi, co do czego to znajduje sie w całkiem dziwnej sytuacji i nie wiem jak z niej wybrnąć. Nie powinnam kłamać

Dzień drugi zaczął się tym samym smrodem, co wczoraj. Może trochę mniej cuchnęło, albo mój nos przyzwyczaił się w końcu. Pobudka nie była taka zła. Za to w nocy cisnęły się dziwne fazy i nie wiem teraz czy to ja krzyczałam czy ktoś w mojej sali? Obudziłam się o piątej żeby nasikać do kubeczka.

Wstyd mi było cholernie jak przyszła Magda, bo jebało dalej, a intensywność smrodu wzrosła o plus jeden dzień.

Była burza. Wyszłam na patio szpitala i patrzyłam w chmurki i chmureczki nadciągające ze śródmieścia. Czułam się całkiem dobrze, bo Warszawa (o dziwo) przyjemnie pachniała. Ludzie uciekali przed rozpierdolnikiem, który miał za chwilę nadejść, a ja stałam, bo zawsze to lepsze niż smród na sali.

Czyżby pękło mi serce? Czy właśnie teraz pękł kolejny kawałek tego popierdolonego niematerialnego syfu. Wygląda na to, że ładnie mnie pojebało i delikatnie mówiąc pierdolnęło wszystkim o kant chuja.


Mam swoją kurwa bajeczkę. . .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz