środa, 23 kwietnia 2014

4.

Myślę o tym. Wymyślam jak pójść na łatwiznę. Ktoś by powiedział, że to całkiem proste. Ale trzeba przygotować jeszcze tyle rzeczy. Spalić tyle myśli i słów. Pochować przeszłość zanim pochowam siebie.

Stukam palcem w okno. Czekam na mojego anioła stróża, który ma wakacje. Mógłby już wrócić, bo trochę nędznie się zrobiło i jakoś przykro. To już czwarta nad ranem. Jeszcze kręci mi się w głowie i ból zaczyna przenikać przez moje policzki.

Przyjemny chłód z otwartego lufcika oplata moją szyję. Pora na sen.

I jak zwykle kładę się ledwo żywa i próbuję znów nie koszmarzyć w nocy. Nie wyszło. Znów się budzę. Patrzę w telefon. Szósta. Jezu, jak mi niedobrze.
Przewracam się znów na plecy i zasypiam. O dziwo.

Budzę się przed ósmą, żeby wziąć leki. Pogoda jakaś nędzna. Czas zamknąć oczy. Czas przespać święta.

Hormon śmierci mnie budzi. Czas uwolnić kortyzol. Idę siku. Wmawiam sobie, że to coś dało i teraz już pozbyłam się trucizny razem z moim śmierdzącym moczem. Ale to tylko placebo. On dalej mnie wkurwia i biega po wszystkich moich częściach ciała. Skurwysyn.

Czuję z nim powiązanie. W końcu to ja. To moje ciało, to mój hormon wydzielany przeze mnie. To moja wina. Wyzywam siebie w myślach. Klnę całkiem ostro. Mam ochotę eksplodować.

Rzucam czymś w kąt pokoju. Nie pomogło. Chuj. Ja pierdole, co za jazda.

Mam ochotę wygrzebać to z siebie pilniczkiem. Nie wiem, co tym razem mnie powstrzymuje? Tyle tego. Od czego zacząć. Poddaje się. Kładę się na łóżku. Wiję się, wykręcam kostki, zaciskam pięści, drapie ramiona. Płaczę. Szlocham jak dziecko.

Leżę tak 36 minut. Przechodzi. Powolutku.

Magda. Weź mnie do siebie.

Proszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz