wtorek, 15 kwietnia 2014

1.2

...

Kazali mi iść po wiaderko na moje siki. Nie, nie… nie po pojemniczek. Po wiaderko. Dokładnie tak. Mam sikać przez 24 godziny do małego smutnego wiaderka.

Wytłumaczono mi gdzie mam po to się kierować, ale w gruncie rzeczy nie byłam wtedy chyba, aż tak spostrzegawcza i chyba mało kontaktująca. Poprosiłam, więc jedną z koleżanek z sali, żeby ze mną poszła. To był chyba wybór mojego życia, bo już po pierwszych 4 schodach leżałam na nich gubiąc prawie kapcie i, co najgorsze - moją świadomość.

Udałam, że w sumie nic takiego się nie stało. Podniosłam się z uśmiechem, który był na tyle wiarygodny, żeby iść dalej. Teraz uważnie stąpałam po schodach kroczek po kroczku.

W końcu dostałam swoje żółte wiaderko. Moje prywatne żółte wiaderko. Moje, moje, moje. Cała frajda polegała na tym, że nie miałam pojęcia jak do niego nasikać? Odstawiłam problem z boku kibla i miałam wewnętrzną nadzieję, że wcale nie będę musiała sikać, że mi się nie zachce i wszystko będzie prostsze.

Przyszedł obiad. Szpitalne żarcie ma swoje plusy. Można schudnąć, a mi tego trzeba. Ale jak człowiek głodny to zje wszystko. DOSŁOWNIE WSZYSTKO. Tak mi się wydawało, że już jestem w stanie zjeść cokolwiek po porannych obchodach zwracania żywności.
Posiorbałam zupę i podziabałam gołąbka. Oddałam. Przeceniłam swój żołądek.

Spojrzałam na ekran swojego telefonu. Cisza. Boże jak Ty mnie wkurwiasz. To znak. Ludzie mają mnie w dupie, ale czegóż mogłam się spodziewać? Jebnęłam nim gdzieś w kąt szuflady i znów zamknęłam oczy. Ale wiecie, co? Było mi zwyczajnie obojętne, co właściwie ludzie próbują mi udowodnić. Zasnęłam.

Słońce napierdala mi w twarz. To chyba już ranek. Chyba czas wstawać.
Nie wstałam, spałam dalej.

Przyszło śniadanie. Na wpół śpiąco zjadłam bez grymaszenia. Mniam.

Wygrzebałam telefon z końca szuflady. Parę wczorajszych ‘Dobranoc’ i dzisiejszych ‘Dzień dobry’. Nic po za tym. Nic, co mogłoby wywołać uśmiech na moim ryjku. Nic, co wywoływałoby palpitacje serca. Nic.

A rzesz jasna kurwa i stu milicjantów!

Wymarzyłam sobie akurat lubelską grejpfrutową. Pochłonęłabym całe pół litra. Calutką połóweczkę. Moją jedyną teraz i w ogóle, ale nadzwyczaj delikatną i subtelną. Życie bym oddała.

Przełknęłam ślinę na znak żałoby i zapiłam sokiem jabłkowym.
Będzie dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz