wtorek, 24 czerwca 2014

Powroty.

Krucha tafla lodu na jeziorze. Niby warstwa ma kilka centymetrów, ale ułamuje kawałek ręką. Jest jak lustro. Widzę swoją twarz bardzo dokładnie. Jestem już po drugiej stronie.

Siedzimy sobie spokojnie w gabinecie i tu taki szok. Kilka niezmiernie dołujących wersji, a wychodzę z bananem na ryju jak upośledzona, co najmniej.

Staję się pająkiem i szukam odpowiedniego miejsca do zapuszczenia pajęczyny z dala od innych skurwiałych robali. Zapada mrok i się zaczynam bać. Jakieś lęki i ciarki na karku. Budzi mnie deszcz.

Leje niesamowicie. Ktoś nakurwia młotkiem. Jest wpół do drugiej. Wypieram z głowy złe emocje. Widzę ludzi, których nie ma. Rozmawiam ze sobą. Jestem pojebana.

Stoję w próżni szpitalnego korytarza i się zastanawiam gdzie to wszystko się zaczęło, bo ciężko mi sobie cokolwiek przypomnieć. Krzyczę, śmieje się, płaczę, znów się śmieję. Na zmianę próbuję nie oszaleć. Nie wiem jak mogłam się tak oszukiwać przez ostatni chwile, przecież już dawno zbzikowałam. Siadam na krześle na przeciwko gabinetu i czekam. Już wszystko wiem.

Czas się zbierać, pakować i składać wszystko do kupy. Czas wyjeżdżać. Czas się podnieść i iść dalej. Czas na kłamstwa i omijanie prawdy. Czas się izolować, żeby nikt nie popadł w rozpacz, żeby nikogo nie ciągnąć za sobą.

Czas to przyjąć do siebie jak człowiek solidny, wbity do fundamentu, nierozwiany, nie zdolny do złamania. Czas stać się wspomnianą górą.

Czas wracać do Warszawy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz